More than this. There is nothing
more than this.
waga rano: 52,7kg
Bilans
śniadanie:
6:00 - 185kcal (do dwóch łyżek płatków owsianych górskich (75kcal) wymieszanych z łyżką greckiego jogurtu naturalnego (25kcal) dodałam łyżeczkę pestek dyni (30kcal), pół łyżeczki miodu (20kcal) i łyżeczkę suszonej żurawiny (20kcal) + kawa z mlekiem sojowym (15kcal)
drugie śniadanie:
9:45 - 155kcal (kawałek bananowego sernikobrownie owsianego)
przekąska (nie wiem, jak inaczej to nazwać):
14:35 - 90kcal (manadrynka (30kcal) i dwie kostki gorzkiej czekolady Wedla (60kcal)
obiadokolacja:
17:35 - 160kcal (1/4 porcji warzyw na patelnię firmy Hortex "Z przyprawą włoską" (50kcal) i pokrojony plaster łososia wędzonego (25kcal) zapiekłam w jajku (85kcal)) - baaardzo udany eksperyment. Niby tak mało tych warzyw, a dzięki kawałkom łososia i prawie że omletowej konsystencji jajka najadłam się, jakbym zjadła ze dwa opakowania takich warzyw.
Razem: 590kcal
Chyba jednak zaczynam wpadać w obsesję. Na chwilę obecną bilans przekraczający 700kcal wydaje mi się zbrodnią, a ustaliłam sobie dietę 700 jako zasadę dopiero parę dni temu. Kilka osób powiedziało, że schudłam, ale ja tego nie widzę. Niepokoi mnie to trochę, zwłaszcza że moja początkowa motywacja z obniżonym przez leki metabolizmem nie liczy się już tak bardzo jak poczucie siły i widok żeber. To jest pokręcone, bo widzę te żebra i jest mi z nimi dobrze, ale brzuch, nogi i twarz naprawdę w ogóle się nie zmieniły. Odstęp między udami ciągle jest taki sam. Liczeniu kalorii poświecam więcej czasu niż nauce. Sprawdzam je po kilka razy dla każdego posiłku, potem sumuję wartości posiłków, też parę razy, i jeśli bilans mi się nie podoba, modyfikuję jadłospis i wszystko zaczyna się od nowa. Najpierw liczę wartość każdego produktu wchodzącego np. w planowaną owsiankę. Na opakowaniu jest podana wartość dla np. 100g płatków, a muszę obliczyć, ile kalorii mają dwie łyżki. Ale to jest zbyt prosty przykład, nad innymi produktami siedzę o wiele dłużej, ale i tak ciągle boję się, że zaniżyłam i tak naprawdę zjadłam więcej. Mama obiecała mi kuchenną wagę, ale jak jej nie było, tak nie ma, ale teraz już sama nie wiem, czy nie wyszłoby tak, że siedziałabym nad tym wszystkim jeszcze dłużej. Nie chcę świrować, ale nie wiem, czy jak dojdę do 50kg, będę zadowolona, skoro jest już prawie 52kg, a satysfakcji nie odczuwam. W weekend miałam aż moment załamania, prawie rozpłakałam się z powodu tej bezsilności i targających mną sprzeczności. Bo jednak waga powoli spada, prawda? Tylko nie widzę tego po sobie. Więc nie mogę póki co przestać. Zresztą skoro najadam się tym, co jem, czemu miałabym to robić? Nie WYOBRAŻAM sobie zaprzestania liczenia kalorii, więc mimo wszystko czekam na wizytę u psychoterapeutki. Jeszcze tylko trzy dni. Waga nie ruszyła się od wczoraj, ale jestem dobrej myśli.
Trzymajcie się chudo:*
Może psychoterapeutka coś poradzi.
OdpowiedzUsuńBilans super jak zawsze;)
Całuję kochana:**
Psychoterapeutka powinna Ci pomóc.
OdpowiedzUsuńPolecam stronę ilewazy.pl Znajdziesz tam wagę różnych produktów. Nie będziesz musiała obliczać ile kalorii ma łyżka płatków :)
Bilans świetny.
waga wagą, ale może patrz też na ciuchy jak leżą, centymetrem się mierz. i wiadome jest, że człowiek po sobie tego tak nie widzi jak inni. więcej optymizmu życzę może masz zdjęcia przed i po? tak byś mogła fajnie sobie porównać ;-)
OdpowiedzUsuńMini ma rację, trzeba się mierzyć, patrzeć na ciuchy.
OdpowiedzUsuńMy mamy zaburzony wgląd w swoje ciało, przynajmniej zazwyczaj.
Pamiętam jak ważyłam z 43 kg i czułam że wyglądam tak jak teraz, a teraz jestem przecież gruba.
Nie daj się obsesji, choć rozumiem co czujesz, zanim przeszłam na dietę jadłam "normalnie" a potem na diecie wciąż czułam że jem "za dużo"
Może wizyta u psychoterapeutki pomoże, a zdjęcie możesz wrzucić jak chcesz to szczerze byśmy powiedziały jak jest. ^^
Trzymaj się. ;*